Recenzja filmu

Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta (2022)
James Gunn
Waldemar Modestowicz
Chris Pratt
Pom Klementieff

Kevin sam w domu

Gunn jakby na tę okoliczność deczko złagodniał i czuje się zaskakująco komfortowo pośród sosnowych igiełek i kolorowych lampek, ale nie szczędzi nam też uroczo absurdalnych, autorskich sztuczek,
Ogromnymi krokami nadchodzi ten wyjątkowy czas, kiedy przed otwarciem dwulitrowej butelki napoju gazowanego albo wyżarciem choćby pojedynczego kęsa ze smakowicie prezentującego się półmiska, zastanowimy się dwa razy, czy to aby nie na Święta. Ale zażarte boje pod supermarketami o choinki, zapobiegliwa wymiana alkomatowych baterii przed pasterką i polowanie na tiktokowy hit sezonu dla dzieci pod choinkę to nie polska domena. Grudniowa gorączka dotyka bodaj każdego, kto zszedł z drzewa choćby odrobinę wcześniej niż wczoraj.



Chociaż akurat tradycja związania z rodzinnym oglądaniem świątecznych edycji specjalnych lubianych seriali to już raczej rzecz typowo amerykańska i pamiętam, jak za młodu nie znosiłem tych wszystkich choinkowych słodkości (ale głównie dlatego, że polskie stacje puszczały bożonarodzeniowe odcinki tematyczne nawet w środku lata, nie bacząc na oryginalny kalendarz emisji). Średni metraż ze Strażnikami Galaktyki na pierwszy rzut oka też można by uznać za lekki falstart, bo pojawia się on na platformie Disneya na dobry miesiąc przed świętami, ale wystarczy przejść się do dowolnej galerii handlowej, aby dojść do konkluzji, że już czas na światełka i pudła przewiązane czerwonymi kokardami. Stąd wzdycha do tego wszystkiego Peter Quill, Star-Lord, któremu ckni się do ziemskiego zwyczaju, a na Knowhere, gdzie urzęduje ze swoimi towarzyszami, nikt o bożym narodzeniu nie słyszał. Ba, w tej filmowej rzeczywistości to i tak tradycja kompletnie zlaicyzowana, gdzie status kolędy ma pewnie piosenka z reklamy Coca-Coli. Tęskno tu nie do mszy o północy i adoracji żłóbka, ale czasu spędzanego z najbliższymi przy prezentach i słodyczach z choinki. Stąd przyjaciele Petera, Drax i Mantis, chcą mu ten czas umilić i postanawiają zdobyć to, o czym ten marzy – idola z lat dziecięcych, Kevina Bacona. Dosłownie.

Czterdziestokilkuminutowa przygoda opowiada o podróży Draxa i Mantis na Ziemię i próbach sprowadzenia aktora do Knowhere, co pomoże im, zgodnie z duchem opowieści wigilijnej, zrozumieć, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi, nauczyć się słuchać sercem drugiego człowieka, kosmicznego szopa czy antropomorficzne drzewo. Zawiązana na chybcika fabuła to charakterystyczny i charakterny komediowo-akcyjny sprint ze stemplem Jamesa Gunna, który jednak na samym początku pozwala sobie spowolnić rozpędzającą się narrację kilkuminutowym, skrojonym pod okolicznościowe playlisty utworem kapeli Bzermikitokolok, czyli kosmicznej wersji zespołu Old 97’s. Traktuje ona o chęci zrozumienia obcej tradycji, chęci zrozumienia natury owych dziwnych świąt, za którymi wzdycha Ziemianin i choć nie ma absolutnie żadnych szans, żeby lud Knowhere zrozumiał wszystkie zawiłości kulturowe, istnieje wspólny mianownik dla bodaj każdej geograficznej szerokości galaktycznej: zwykła potrzeba radości z bycia obok bliskich. Dla Draxa i Mantis, bo to głównie ich oglądamy na ekranie, to także okazja dla otwarcia się na innych oraz pokonanie pewnych barier związanych z zaufaniem, skruszenie pancerza, śmiałe okazanie własnej delikatności, w czym nie ma ani wstydu, ani słabości, to wręcz siła.

   

Są to może i powtarzane do znudzenia banały, ale na banalności zasadza się urok świątecznych specjali, bo przecież tego dokładnie chcemy, kiedy za oknem plucha, a trochę obciach odpalić romantyczne pierdoły produkowane taśmowo o tej porze roku. "Strażnicy Galaktyki: coraz bliżej święta" nie potrząsną MCU, nie zmienią status quo, to tylko niecała godzinka milutkiej opowiastki nie dla tych, którzy mają alergię na słodkości. Gunn jakby na tę okoliczność deczko złagodniał i czuje się zaskakująco komfortowo pośród sosnowych igiełek i kolorowych lampek, ale nie szczędzi nam też uroczo absurdalnych, autorskich sztuczek, montując niezłe dialogi i inscenizując nie najgorsze gagi. Znajdując też przy tym miejsce dla spersonifikowanego, autotematycznego żartu, którym jest Kevin Bacon, broniący się przed porwaniem ku gwiazdom, oraz animowana rama fabularna, będąca swoistym ukłonem dla kultowo już kuriozalnego specjala z innej, odległej galaktyki. To powiedziawszy, nadal mamy do czynienia z może i uroczym, ale jednak prościutkim świątecznym filmikiem, tyle że w superbohaterskim anturażu. Czy to wystarczy, trzeba już sobie odpowiedzieć samemu.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones